Prace

Posted: March 25, 2011 in Uncategorized

A oto fragmenty tekstów Kapuścińskiego, którymi się inspirowaliśmy:

Ćwiczenia pamięci

Ojciec był na froncie, dostał się do niewoli, uciekł z niewoli i uczy dzieci w wiejskiej szkółce. Teraz, kiedy my, którzy w czasie wojny byliśmy dziećmi, wspominamy tamten czas i mówimy „ojciec” albo mówimy „matka”, zapominamy z powodu powagi tych słów, że nasze matki były młodymi dziewczynami, a nasi ojcowie młodymi mężczyznami i że bardzo się wzajemnie pragnęli, bardzo do siebie tęsknili, chcieli ze sobą być. Moja matka też była wówczas młodą dziewczyną, więc sprzedała wszystko, co miała w domu, wynajęła furmankę i pojechaliśmy szukać ojca.

Znaleźliśmy go przypadkowo. Jadąc przez wieś, która nazywa się Sieraków, matka w pewnym momencie krzyknęła do przechodzącego droga mężczyzny: „Dziudek!” Był to mój ojciec. Od tego dnia mieszkaliśmy razem w małej izdebce bez światła i wody. Kiedy robiło się ciemno, szliśmy spać, bo nie było nawet świecy. Głód przyszedł tu za nami z Pińska, ciągle szukałem, gdzie by co zjeść, skórkę chleba marchewkę, byle co. Kiedyś ojciec, nie mając innego wyjścia, powiedział w klasie: „Dzieci, kto chce jutro przyjść do szkoły, musi przynieść jednego kartofla”.

Ojciec nie umiał handlować, nie umiał robić interesów, pensji nie dostawał, więc uznał, że ma tylko jedno wyjście: prosić swoich uczniów o kilka kartofli. Nazajutrz połowa klasy nie przyszła w ogóle. Niektóre dzieci przyniosły pół, inne ćwierć kartofla. Cały kartofel był wielkim skarbem.

Daleko

Stary był, jak świerk. Z miasta przyjechali miastowi. – Hi, hi – woła miastowy do miastowej – patrz, jakie próchno. Chodzi i świeci. – Ale nikt się tu nie śmiał z siwego włosa. Bo to była ziemia starych ludzi. Dzieci ciągnęły zgrają przez wieś. Ktoś złapał dziecko, przyjrzał mu się: zęby skruszone, oczy wyblakłe, szyja w zmarszczkach. Stare. Dziecko pobiegło dalej, potknęło się – kulas w proszku. Krzywica. Młodych tu nie było. Wielu miało 18 lat albo trochę mniej czy więcej, ale wcale nie jest powiedziane, że jak się ma 18 lat, to jest się młodym.

Wszyscy byli starzy. Starość to jest coś takiego bez wyjścia. A wyjścia z tej ziemi nie było dla nikogo. Naokoło granica. Pola, łąki, bagno i las: granica. Za granicą życie musi być lepsze. Tak ludzie zawsze myślą. A potem jadą i wracają. No i jak tam – pytają tego, co wrócił. A człowiek milczy, macha ręką. Jutro pójdzie na pole. Weźmie garść ziemi, powącha. Miastowi nie wiedzą, że ziemię można wąchać. A ona przecież pachnie. Soir de Paris. Tu ziemia ma dwa zapachy: piaskowy i bagienny. Liche pola, chude bruzdy. Można by zmienić życie, gdyby zmienić ziemię. Ale jak? Nikt tego nie wiedział. A człowiek, który nie wie, jak zmienić ziemię, to jest właśnie człowiek biedny. Dzisiaj na świecie żyje może miliard takich ludzi, co tego nie wiedzą. I nikt im nie potrafi powiedzieć.

Raz ojciec kupił pół bochenka chleba. Z daleka widzieliśmy ojca, jak niesie ten chleb. A ja stałem z siostrą w oknie i kiedy zobaczyłem chleb, zacząłem płakać. To był wtedy ten jeden raz w moim życiu, kiedy wiedziałem, co to jest szczęście.

Piątek pod Grunwaldem

Swoją wojnę z okupantem Piątek toczył nie zbrojnie, ale ekonomicznie, na kamienie. Kazali mu wozić kamienie, trzydzieści kilometrów, pełny wóz. Piątek kładł worki ze słomą, na wierzch trochę kamieni i tak jeździł. Konia przez to nie strudził i po swojemu odemścił się na Niemcach.

– Wielka tu była bitwa – zaczynam.

– Kiedy nie – odpowiada – front przeszedł gładko.

Łapię się na tym, że mówimy o różnych wojnach. Ja go ciągnę w wir tamtej, feudalnej, a on trzyma się obrazów ostatniej, światowej. Przeczytałem Sienkiewicza, obejrzałem Matejkę, przestudiowałem Kuczyńskiego. Tędy nadeszła armia krzyżacka (pokazuję), tędy – Jagiełło (pokazuję), tu stało skrzydło litewskie (pokazuję). Piątek wodzi wzrokiem za moją ręką, rozgląda się, postękuje, bo go bolą zrosty. Straszna nawała rycerstwa, mówię. Światowe wydarzenie! Patrzę, czy mój zapał udziela się Piątkowi. Ale – nie. Oczy chłopa nie są rozognione. Raczej jest zatroskany. Nieśmiało i jąkając się pyta:

– A nie zadepczą mi, panie, zboża?

– Myślałem już ogrodzić pole, ale nie poradzę.

– To chyba zbyteczne.

– Mówią, że będą skoczkowie. Na skoczków ogrodzenie nie pomoże.

Obaj rozważamy, jak postąpić. Piątek mnie upewnia: – To pole jest moje, panie, mam na to papiery. Nadanie mam i kwity podatkowe. Podatki opłacone. Odstawy terminowe. Wszystko w porządku. – Przecież mu wierzę, mówię. To wasza ziemia. – Rad jest, że ma we mnie sojusznika. Może coś wspólnie umyślimy?

– Oni pobędą trochę i pojadą. A ja tu, panie, zostanę

Reklama pasty do zębów

Te, które zostały po niebieskiej stronie remizy, patrzyły z mieszaniną zazdrości i krytycyzmu. Część łudziła się, że przyjadą jeszcze żołnierze. Żołnierze przyjeżdżali z Ełku, zawsze ci sami. Przywoził ich Kazik, szczupły brunet, kapral kulturalny. (…) Kazik jest jednak niewierny, bo każdej mówi to samo. – A co mówi? – pytam. Śmieją się, wreszcie jedna powtarza. – On mówi: „Dziewczyno, ja wypiję rozkosz z każdej komórki twego ciała”.

Moje urocze dziewczęta z Pratek śmieją się, ale nie jest to śmiech żywiołowy, perlisty i olśniewający, lecz groteskowy, klownowaty grymas śmiechu, przy którym usta rozciągają się od ucha do ucha, ale pozostają szczelnie zaciśnięte, a same trzewia niejako autonomicznie wstrząsają się histeryczną drgawką. One muszą się tak śmiać, ponieważ nie mają zębów, albo ściślej, mają ich kilka, rozstawionych gdzieniegdzie… (…)

tańczą najnowsze szałowe przeboje, rozbijają się na wuefemkach, kupują na zapas telewizory, nabywają elektryczne maszyny do szycia i zasłonki mistrza Pikasa, a zarazem bożyszczem Pratek pozostaje wojewódzki debil, który odstawia fantastyczne numery, zarazem Pratki wypędzają schorowaną staruszkę w nieznane, leją się w zapienionej nienawiści po mordach i nie myją zębów.

Wydma

Wina leżała po stronie Wydmy. Konia przyszło odkupić, a nie było za co. Wypadło to w okresie zbiorów, gospodarce groziły straty. Edek pomyślał, żeby pożyczyć u Sienkiewicza. Przycisnęli dziadka, ale dziadek odpowiedział: nie.

Więc zwołali sąd.

Sądzili Sienkiewicza nocą.

Leżał na łóżku obrócony twarzą do ściany, z głową nakrytą baranim kożuchem. Za stołem siedzieli: blady Trofim, Lipko Dorożkarz, Edek Partyjniak i Rysiek Rozdwojony, który robił zegar.

– Żywy stąd nie wyjdziesz – powiedział Lipko. Trofim próbował to złagodzić.

– Człowiek jest słabością – odezwał się – jak choćby na ten przykład Judasz.

– On nie jest słaby – sprzeciwił się Edek – to kułacki twardziel.

Rysiek nie odezwał się: pochylony nasłuchiwał zegara. Zegar milczał, w trybach stanął czas.

– Czy to jest człowiek, towarzyszu? – zwrócił się do mnie Edek. Zrobiłem minę ni w pięć, ni w dziewięć, bo nigdy nie wiem, co na takie pytanie odpowiedzieć.

– Sienkiewicz – spytałem – matka karmiła was piersią?

– Mówią, że piersią – odpowiedział.

– A potem czym was karmiła? – spytałem znowu.

– Potem obierzyną.

– A z tego, co do was matka mówiła, pamiętacie coś?

Poruszył się, barani zaduch poszedł po izbie.

– Pamiętam.

– Co pamiętacie?

– Mówiłem: co mi dajecie obierzyny, ja nie warchlak, ja człowiek. A matka mówi: kiedy będziesz taki bogaty, jak pan Kozanecki, to będziesz człowiek.

Lampa drgała żółtym płomykiem, cienie chodziły po ścianach. Strumień czasu zaszemrał w zegarze Ryśka.

Pomyślałem, że ten brudny pępek w porciętach ściągniętych sznurkiem wiele wtedy zrozumiał.

On zrozumiał co najmniej dwie rzeczy: pierwszą, że jest różnica między człowiekiem a zwierzęciem.

Drugą, że tę różnicę stwarza bogactwo.

Partery

Idą w trójkę szosą, a ja przyklejam się na czwartego:

– Można z wami?

Najpierw trochę podejrzliwi, zaraz żartują:

– Czemu nie? Tylko się pan wkup.

Szosa biegnie z Bielawy do Nowej Rudy. Po drodze jest Wolibórz, powinna być gospoda, lepka powierzchnia stolika, kilka kieliszków wódki w butelce od lemoniady, bo dzisiaj dzień wypłaty, alkoholu się nie sprzedaje.

– Dobrze. Będzie.

Ta obietnica jest jak porozumienie. No, teraz to co innego. Teraz to jesteśmy wszyscy swoi. Oni są robotnikami, pracowali ostatnio w Bielawskich Zakładach Włókienniczych, teraz wędrują do Nowej Rudy, bo tam dają zajęcie w kopalni. Taka zmiana nie jest dla nich nowością. Przeciwnie – to raczej zasada, której są wierni. We trójkę spotkali się dwa lata temu, przy przeładunku w Szczecinie. Dobrali się tak, bo są z jednej rzeszowskiej ziemi, nawet z jednego brzozowskiego powiatu – więc to krajanie. Od tęga czasu łazikują. Z ważniejszych miast byli w Poznaniu, Gorzowie, Koninie, Rybniku, Tarnobrzegu. Zatrudniali się jako budowlani, robotnicy ziemni, włókniarze, ślusarze. Teraz będą górnikami. Obracali się w tylu zawodach, ponieważ w istocie nie znają żadnego. Nie mają kwalifikacji. Nigdzie na dobre nie mieszkają. Nigdzie na dobre nie pracują. Nigdzie nie znajdują przystani.

Żyją tym, co jest. Teraz właśnie jest Wolibórz, ta gospoda, ten stolik i butelka. Rozpaciane śledzie na talerzu. Zapocone czoła i szamotanie: „Czekaj, Władek, czekaj, to nie tak, chrzanisz”. Być może pierwszy raz zastanawiają się nad sensem swojej łazęgi. I to im idzie opornie. Bo dlaczego się człowiek tak pęta? Co go ciągnie? Co z tego ma?

(…) Strzegą żelaznej reguły: trzymać się wielkich zakładów. Nowych budowli. Tam nikt cię nie zna, tam boją się nawet za wiele pytać. Człowiek znika w masie, rozpływa się w umorusanym tłumie. Nie wolno wrastać w tkankę żadnego kolektywu, dawać się oplatać siecią zależności, w której zaczyna się pokornieć i sądzić, że tak już musi pozostać. Wcale nie musi! Przecież ktoś mówił, że sto kilometrów dalej jest lepiej. Lepiej? To trzeba tam iść! Co się traci? Tego burkliwego szefa, kąt w hoteliku? Co można zyskać? Przecież wszystko. I już są w wagonie, już pędzą naprzód. Myślicie, że Konin nie może smakować przez dzień jak Colorado? Po kilku rozczarowaniach nie liczą już na rewelacje. Ale pozostaje nawyk, jakiś durzący nałóg, któremu człowiek poddaje się z bezwładną uległością.

Bez adresu

Owszem, trzeba coś tworzyć. Prawdziwy waleciarz powinien tworzyć. Poezję, dramat, prozę, w ogóle literaturę. Sława i chleb. Karo daje przykład. Napisze opowiadanie, idzie z nim do któregoś pokoju w Akademiku, jeśli jest późna noc i śpią, to ich obudzi. Mówi: Przeczytam wam nową prozę, jak mi dacie co zjeść. No i czyta, i zawsze chleba dostanie. Czasem nawet ze smalcem, inni też tak robią. Poeci mają najlepiej. Są popularni, słuchają ich wierszy. A Homer zgrywa: Jaka tam literatura, co wy macie do powiedzenia? Jaką wy chcecie wykrzyczeć prawdę? Karo, byłem młodszy od ciebie, kiedy dwaj upowcy przywiązali mnie do drzewa, usiedli obok, zapalili papierosa, wyciągnęli pilnik i zaczęli ostrzyć piłę. Mówili, że to z humanitaryzmu, żeby mnie ładnie przeciąć. Nie umiem tego opisać, ale miałbym co, zgodzisz się? Widziałeś śmierć? Wiesz, co to miłość? Zdychałeś z pragnienia? Zżerała cię ambicja? Dławiła cię zazdrość? Płakałeś ze szczęścia? Gryzłeś z bólu paluchy? Co mi odpowiesz? Ja przecież wiem, Karo, jak wy żyjecie. W puchu. Śmiej się, a ja ci mówię, że w puchu. Wcale ci tego nie żałuję, ale i nie zazdroszczę. Kiedyś szukałem ciebie w Akademiku. A było południe. Wchodzę do jednego pokoju – śpią. Do drugiego – śpią. Jeszcze dalej – śpią. Co jest? Chcecie pisać książki? Robić filmy? A powiesz mi, o czym?

Ale on się zapędza. Bo u nas to nie tyle chcą robić filmy, co statystować. Dawniej podobno tak – każdy chciał tworzyć wielkie rzeczy, wynajdywać cuda, reżyserować, rządzić. A teraz wolą statystować. Wystarczy.

Wielki rzut

On jest zawsze pierwszy. Ten w szarym swetrze jest pierwszy i dlatego musi czekać. Siada pod drzewem, kładzie na kolanach znudzoną twarz, leniwie żuje źdźbło trawy. Boisko jest puste: nieruchomy prostokąt murawy w owalnej ramie bieżni. Więc kibic w swetrze czeka.

Nie ożywia się nawet, kiedy przychodzi Piątkowski. Kibic śledzi teraz obrządek treningu. Widzi, jak sylwetka zawodnika spręża się na moment przed rzutem i jak dysk uwolniony z dłoni leci płaskim, śmigłym lotem, aby opaść na ziemię i przywarować w trawie. Zamach ręki, lot i upadek dysku będą się powtarzać przez godzinę, niezmiennie, monotonnie. Ten w swetrze siedzi nieruchomy, ma skrzywioną minę, ale jego oczy patrzą uważnie.

– Można by iść: ciągle to samo – mówię do niego.

– Nie, nie. Czekajmy. Zaraz będzie miał wielki rzut.

Więc zostaję, obaj zostajemy i jeszcze inni, którzy tymczasem przyszli, też zostają, aby zobaczyć ten rzut, który będzie wielki, rzut na sześćdziesiąt metrów. Czekamy na niego, ponieważ zawsze czekamy na coś, co by było wielkie, niezwykłe i wspaniałe, co by sprawiło nam ogromną radość i napełniło nas dumą, a także utrwaliło pewność, że istnieje coś więcej niż zamykanie i otwieranie biurek o tej samej godzinie, podkoszone cizie, schlebianie szefom, drobne kanty, uściski bez miłości, przestoje z powodu złej kooperacji, piosenki Rinaldo Balińskiego, wóda rozlana na stoliku.

(…) Żal mi tego w swetrze. Nie znam go, ale spotkaliśmy się kilka razy na tym boisku. Zamieniliśmy parę zdań. Wiem, co go tu sprowadza. Nie przychodzi zachwycać się Piątkowskim. Jeśli chce coś zobaczyć, to siebie, tego, którym się nie stał. Jakim nigdy nie będzie. Bo kibic jest z tych, którzy w pewnym momencie zgubili szansę. Nie to, żeby się kiedyś za coś wziął i to mu nie wyszło, ale że nigdy niczego się nie uchwycił. To jest najgorsze, bo zostawia pretensję na zawsze. I nie można się od niej – uwolnić. Człowiek miewa w życiu wiele okazji, ale szansa pojawia się tylko raz. Można ją mieć i zmarnować. Sęk jednak w tym, że można jej także nie dostrzec. To jest ten wielki rzut: był, a myśmy go nie widzieli.

Wydma

Świat pędzi, bije rekordy, rakietami strzela do gwiazd.

Spokojna głowa gapy

– Ty gapo – krzyczą mu w twarz – ty przeklęta gapo. Gdzie cię nosi? Przyłącz się: potrzebny nam kaligraf.

Bierze jakąś partaninę. Nawet mu się udaje. Potem to przestaje go bawić. Występuje ze spółki. Bo tam już jest spółka! Wspólne organizowanie projektów, podział pracy przy wykonywaniu umów, wzajemne usługi i świadczenia. Jest to autentyczny kolektyw, utrzymuje gapa – zgrany i prężny. Jeśli jest szansa zarobku, potrafią tyrać jak mnisi. Jeśli należy odłożyć – będą głodować bez wahania. Pokorni niewolnicy swoich pasji, zobojętniali na wszystko, czego nie mają bezpośrednio przed oczami. Ich umysły osiągają stan napięcia tylko ugodzone ostrogą namacalnej korzyści. Poza tymi okresami tkwią w zupełnym rozprężeniu. Jest ono tak puste, że osiągnąwszy moment bezwładu są zaledwie zdolni wymieniać błahe słowa, nigdy – istotne treści. (…)

Miło jest spotkać takiego człowieka, choć to uciążliwy kompan. Ciągnie nas z miejsca w gęsty opar mędrkowania, zmuszając odrętwiały mózg do większej ruchliwości. Ale przynajmniej odświeżamy się po serii pustynnie jałowych pogaduszek, w których bezwiedny wysiłek jest nacelowany jak gdyby wyłącznie na to, aby wśród stu słów nie przemknęła się żadna myśl.

Jest to na pewno niemodny osobnik. Nie stosuje diety-cud, nie czyta powieści „Czar twoich kółek” w odcinkach, nie odkłada nawet na hulajnogę. Zadręczają go kwestie, o których istnieniu nic nie wie jego środowisko. Jest kimś za szybą: widać twarz, poruszenia, ale nie słychać jego głosu. Zostaje więc sam i samotność paraliżuje jego wolę. Gapa jest pełen energii, ale przechowywanej w stanie zamrożenia. Ma poczucie, że powinien coś zrobić, i nie wie co. Kiedy zdaje mu się, że wie – wyrasta pytanie: czy warto? Rezygnuje, macha ręką.

Danka

– On przyjechał jeszcze w maju. Akurat przecinałem gałęzie. Podchodzi mężczyzna i pyta o proboszcza. Nie miał więcej jak trzydzieści lat, ubrany w sweter, chustka naokoło szyi, a w ręku trzyma pakunek. Zaprowadziłem go do kancelarii. Powiedział „dzień dobry” i przedstawił się. Mówił, że jest rzeźbiarzem z Wrocławia. (…)

Widać spodobał się staremu, bo ten mówi: Wie pan, tej Marii nie kupię, ale nasz kościółek był wiosną odnawiany, restaurowaliśmy boczny ołtarz, a tam brakuje rzeźby Marii Panny. (…) mam tu domek dla kościelnego, ale on mieszka w miasteczku, więc domek stoi pusty. Pan w nim zamieszka, ja przeżywię, a pan mi tę rzeźbę zrobi. (…) Zgoda, proszę księdza, ale pod jednym warunkiem (…) przystanę na propozycję, jeśli ksiądz pozwoli mi zamieszkać tu z modelką. Stary się przestraszył: Tu, na plebanii!? (…)

Stary najpierw przed nią uciekał. Siedział u siebie, nie wychodził. A ona jakby była na plaży – rozbiera się, koc na trawę

i opalanie. Od rana do wieczora ciągle w kostiumie. (…) Ten rzeźbiarz chodził koło niej jak psiak. On ją musiał kochać, musiał ją kochać za wszystkich mężczyzn, którym tego nie było wolno. (…) Kiedy już było drzewo, od razu zabrał się do roboty. Rękę miał pewną i ciął śmiało, szło mu to wprawnie. Wtedy stary zaczął wychodzić z plebani. Kluczył między drzewami, a Danka leżała na kocu. Co chce stary podejść, zaraz się cofa. Kusiło go, ale się trzymał. (…) Do rzeźbiarza zaglądał często patrzeć, jak mu idzie robota. Siadał na ławce, przyglądał się i z początku nic nie mówił. Dopiero jak ten zaczął obrabiać twarz, stary wdał się z nim w dłuższe pogawędki. Też przychodziłem na tę rzeźbę popatrzeć i widziałem, co się święci. On rzeźbił Dankę. (…)

A w mieście już szumi jak w ulu. Chłopaki latają podpatrzeć, baby przychodzą niby to się modlić. Ruch koło plebani wielki. I zaraz gadanie, plotki, domysły, co pan chcesz. Mnie też ciągle zaczepiali: Michaś, a co to za jedni? A ja im prawdę mówiłem, bo człowiek jest głupi. Poszło parę bab z delegacją do proboszcza. Coś im wytłumaczył, na parę dni spokój.

A potem znowu to samo i jeszcze gorzej. Raz starego wezwali do kurii, a ten rzeźbiarz pojechał akurat do Białegostoku po dłuta. No i przyszły te zołzy. (…)

Dziewczyna podeszła i spytała: Panie kogoś szukają? Wtedy wysunęła się Maciaszkowa i mówi: Tak, ciebie, zarazo!

Nikt nie odejdzie

Wszystko to są dobrzy ludzie. Tu ich lubią, cenią, poważają. Tylko jeśli każde jest z osobna. Bo jak się zejdą, wtedy można się przeżegnać. Bo zaraz pachnie trupem. On zaczyna od wyzwisk. Ty dziadówko, woła. Ja dziadówka? I kobieta wyjmuje z pudełka stare fotografie, grzebie rozlatanymi palcami. Proszę, to mój ojciec. W wiklinowym fotelu siedzi starszy pan, wąsaty, w solidnym garniturze, z okazałym krawatem. Więc czy ja mogę być dziadówka? Albo mi mówi: Ty taka owaka. Panie, czy ja wyglądam? On mówi, że ja chcę sobie szukać chłopów. No, niech pan na mnie spojrzy. Więc spojrzałem na tę zniszczoną, zrujnowaną istotę i muszę wam powiedzieć, że musielibyście dobrze szprycować waszą wyobraźnię, aby mógł pojawić się w niej obraz tych chłopów, których ona by mogła sobie znaleźć.

I tak od słowa do słowa, od tych słów do siekiery. Taka karuzela. Cała trójka zamęcza się, wyniszcza, unicestwia. Nie mają o co i nie wiedzą o co. Nawet nieważny jest ten powód, którego zresztą nie są w stanie podać. Ważny jest ten styl życia, do jakiego z wolna przywykli. Wszyscy spełniają swoją doniosłą misję, pełną poświęcenia. Ojciec poświęca wszystko dla nich, matka dla syna, syn dla matki. Wszyscy muszą żyć, bo jedno drugiemu jest potrzebne. Ojciec jest przekonany, że gdyby nie on, tamci by z głodu pomarli. Matka jest pewna, że gdyby nie ona, chłopak by szybko żywot w gruźlicy zakończył. Syn głęboko wierzy, że gdyby nie on, ojciec by matkę zatłukł na śmierć. Dlatego nie mogą się rozejść, rozjechać w trzy strony świata. Wszyscy są związani na amen, na całą ziemską egzystencję. Dużo jest takich małżeństw, mówi mi milicjant. Przeważnie wśród starszych. I powtarza zamyślony: Tak, dużo. Przeważnie wśród młodszych.

Sztywny

– Siedemdziesiąt trzy, siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć – liczy kroki Kostarski. Przy dwustu następuje zmiana. Trzech przechodzi na lewo, trzech – na prawo. Potem na odwrót. Kant skrzyni, ostry i twardy, wgniata się w mięśnie barku. Od szosy skręciliśmy w leśną drogę, idziemy skrótem, niemal nad brzegiem jeziora. Po godzinie nie uszliśmy więcej jak trzy kilometry.

– Jak to jest? – zastanawia się Wiśnia. – Ktoś ginie i zamiast iść do piachu, kręci się po ziemi i męczy innych. Mało tego. Oni się męczą, żeby on mógł się kręcić. Jak to jest? (…)

– Jak był równy, to nie szkodzi tyrać – stwierdza Woś – a jak aplegier, to go zaraz do wody.

Jakim był! Czy można ustalić takie fakty? Tak, na pewno! Tragamy go chyba piąty kilometr i utoczyliśmy już beczkę potu. W ten szczątek zainwestowaliśmy więc masę trudu, nerwów, spokoju. Ten wysiłek, ta nasza cząstka przechodzi na sztywnego, podnosi jego walor w naszych oczach, jednoczy nas z nim, brata poprzez granicę życia i śmierci. Ustępuje wzajemna obcość. Staje się nasz. Nie chluśniemy go do wody. Skazani na coraz dotkliwiej odczuwany ciężar, będziemy wypełniać dalej, aż do zupełnego końca, swoją misję.

Las podchodzi nad brzeg jeziora. Jest mała polanka. Woś zarządza odpoczynek i zaczyna robić ognisko. (…)

Postawiliśmy trumnę nieco dalej, w krzakach, a Pluta nałamał gałęzi i okrył ją szczelnie. (…)

Właśnie w tym momencie usłyszeliśmy wysoki, przeraźliwy szept Wiśni:

– Cicho! Coś idzie! (…)

Nasłuchujemy. Wśród tej pustyni mroku nasza karawana odnajduje ludzki ślad! Głosy są już zupełnie blisko. Wreszcie widać i sylwetki. Dwie, trzy, pięć.

To jakieś dziewczęta. Sześć, siedem.

Osiem dziewcząt. (…)

– Też z wycieczki? – pytały nas.

– Też – kłamał Gruber. – Piękny wieczór, co?

– Piękny. Po prostu go przeżywam. Jak każdy.

– Nie każdy – powiedział Gruber. – Są tacy, którzy go nie przeżyją teraz ani potem. Nigdy. (…)

Spoglądając na nieoczekiwanie przybyłą gromadkę czuliśmy, jak poprzez otępienie, senność i wyczerpanie zaczyna przenikać i wypełniać nas wewnętrzne ciepło. Pragnąc go, byliśmy jednocześnie zaniepokojeni niebezpieczeństwem, jakie niosło z sobą. Cała konstrukcja, która motywowała potrzebę i celowość niezwykłego wysiłku na rzecz kogoś, kto już nie istnieje – ta konstrukcja chwiała się teraz. Po co ta szarpanina, ten trud, kiedy nadarza się wielka okazja? (…)

Wystarczy wyciągnąć rękę, aby objąć dziewczynę, ale wystarczy także przejść kilka kroków, aby pochylić się nad trumną, a między tym, co jest najpiękniejszym życiem, a tym, co jest najokrutniejszą śmiercią – jesteśmy my.

Drzewa przeciw nam

Byliśmy otoczeni lasem. Ten las był niezmierzony, nieprzebyty, przepastny. Gdzieś musiał się kończyć, gdzieś był jego skraj, ale myśmy do granicy drzew nigdy nie dotarli. Widzieliśmy tylko las

i mieszkaliśmy na jego obszarze: w ceglanych koszarach, prawe skrzydło korytarzem do samego końca. Nie lubiliśmy drzew, ich zapachu, drapieżnych gałęzi

i zdradliwych korzeni, ale przede wszystkim nie lubiliśmy ich niemal biurokratycznej obojętności, kamiennie niewzruszonego trwania, szyderczego lenistwa,

w którym tkwiły, kiedy my – żyjąc od nich znacznie krócej – musieliśmy tracić czas na marsze dofrontowe, na czyszczenie broni i śpiewanie piosenki „Płyneeeli po morzu i fali…” Drzewa były zawsze przeciw nam. Przesłaniały słońce i strącały śnieg za kołnierze. Myliły nam drogę,

a przeciwnikom pozwalały zgotować zasadzkę. Tłukły gałęziami o szybę i huczały nocą tak, że nawiedzały nas niespokojne sny. Przeklinaliśmy drzewa. Więziły nas

w swym labiryncie i przesłaniały widok granicy, za którą zaczynał się  t a m t e n  świat. (…)

Ten, któremu powierzono rolę, wystąpił i palnął bez namysłu:

– Nasza linia obrony przebiegać będzie od tego krzaka do tego pieńka.

Podobał się nam wybór. Sądziliśmy, że było to najdogodniejsze miejsce do przyjęcia walki. Ale porucznik był zgorszony.

– Dajcie spokój – powiedział – tak nie wolno robić. Trzeba przepełzać tę linię na pępku, metr po metrze. Nie można stać – przecież nieprzyjaciel strzela. Rwą się pociski, giną ludzie. Wyobraźcie to sobie – apelował.

Otóż właśnie to się nam nie mieściło w głowie. Ani wtedy, ani nigdy potem. Nie umieliśmy sobie wyobrazić wojny. Spoglądaliśmy wokół: szumiał las, wiatr miotał białym puchem, na polanie była cisza, a na jej dnie chrzęściliśmy butami w śniegu. Nasza wyobraźnia nie mogła zrodzić żadnego obrazu grozy i zmagań. Nie byliśmy w stanie wywołać bodaj mglistej wizji: zbiorowy mord, zgrzyt bagnetu o kość, ludzkie strzępy w kałuży lepkiej krwi. Widzieliśmy tylko las, polanę i śnieg. Nic więcej. (…)

W naszym przekonaniu – a wynieśliśmy je z lektur polityków i uczonych –

w wypadku konfliktu światu grozi zagłada. Może nastąpić unicestwienie totalne, niemal kosmiczne. Tego również nie mogliśmy sobie wyobrazić, ale pozbawieni wiedzy ścisłej snuliśmy dowolne fantazje: w dyskusjach zdołaliśmy ustalić, że czeka nas wówczas przedziwna śmierć, śmierć niejako laboratoryjna. Nastąpi jakiś chemiczny proces, momentalny i unicestwiający, coś w kształcie podmuchu czy niewidocznej zmiany składu powietrza, i my się roztopimy, wyparujemy. Po co okopy, zasieki, maskowanie stanowisk ogniowych?

Czy będzie miało wówczas znaczenie, że nadaliśmy butom odpowiedni połysk? Że mamy w ładownicach przepisową ilość amunicji? Czy pozostanie bodaj tyle czasu, żeby można było to sprawdzić? Oto co nas dręczyło.

Leave a comment